12 angielskich dni. Przepełnionych nowym powietrzem i odkrywaniem. Spontaniczny pomysł i wyjazd. Starałam się wszystko chłonąć. Dokładnie zapamiętywać. Angielskie ulice, domy, parki. Londyński pośpiech, przypadkowo poznanych ludzi, mrs. robinson w słuchawkach. A głowa w chmurach.
Po paru dniach spędzonych w Tunbridge Wells, pojechałam na pierwszą wycieczkę nad samo wybrzeże do małej miejscowości Rye. Niezwykle urokliwe miasteczko.
Na jednej z wież widokowych starego kościoła rozciągała się przepiękna panorama miasta.
Po drodze zahaczyliśmy o mały okoliczny sklepik. Host nie mógł sobie odmówić kilku łakoci z dzieciństwa. Wydaję mi się że były anyżowe. W każdym razie zupełnie nie w moim guście.
Rye podobało mi się bardzo. Maleńkie domy, kameralne sklepy, wszystko to oplecione jakąś magią.
Następne dni spędziłam w cichym Tunbridge Wells, delektowałam się specyfiką angielskiej kultury. Kilka razy byłam też w Londynie.
Zwiedziłam China Town, widziałam London Eye i spacerowałam nad Tamizą nocą. To już nie był ten sam Londyn który widziałam 2 lata temu z wycieczką szkolną. Na wszystko patrzyłam nowymi oczami.
W jednym z ostatnich dni wybrałam się na samotne zwiedzanie Londynu, zakupy na Oxford Street, przypadkowo poznani ludzie i mapa w głowie. Wracając już późnym wieczorem usiadłam koło fontanny na Piccadilly Circus i z muzyką w uszach wpatrywałam się w miasto, starałam się chłonąć te ostatnie chwile pobytu. Obraz i odgłosy tętniącego życiem miasta totalnie mnie zahipnotyzowały. Pośpiech, wielokulturowość, otwartość londyńczyków. Specyficzny klimat miasta. Przemierzając te ulice pierwszy raz, 2 lata temu nigdy nie pomyślałabym że będę tu znów, w tak krótkim czasie i w takich okolicznościach. Zaskakująca nieprzewidywalność życia.
Zaczynam liczyć. Za 10 tygodni. Nie, to zdecydowanie niemożliwe. Dokładnie oglądam cały kalendarz. Liczę na palcach. 10, dokładnie 10. Coś co mnie nigdy dotyczyć nie miało, przybliża się nieuchronnie. Obracam czas w głowie. Patrzę wstecz. Na małą dziewczynkę z mnóstwem marzeń i z myślą "Jak będę duża to..." Śmieję się do siebie. "Jak jestem teraz duża to..." To co? No właśnie. Znów marzenia jak lato zamknięte w słoiku. Z etykietką. "Na kiedyś do spełnienia"
A może. Może by tak od jutra? Od dziś. Zacząć robić coś na co tylko masz ochotę? Coś czego nigdy wcześniej nie próbowałeś? Odkręcić zakrętke i wyjąć marzenia, posegregować, i zacząć spełniać. Bo marzenia wydają się czymś wielkim, majestatycznym. A tak naprawdę są tylko po to żeby je spełniać idąc przez życie z każdym nowym, kolejnym dniem.
Obejrzałam wczoraj krótkie wideo:
30 dni. Coś nowego. Zainspirowało mnie. Proste, małe zmiany, które mogą zmienić nasze życie na lepsze, może pokazać coś nowego, pomóc odkryć. Ja mam dużo rzeczy do spróbowania. Wydłużyć dobę, bardziej planować czas, więcej książek, sportu, spacerów, pisania, nauki. Zrobiłam listę. I zaczęłam już dziś.
Za 10 tygodni skończę 20 lat. Gapię się ze zdziwieniem choć to tylko następna liczba. Czy coś się zmieni? Nie sądzę, znów będę tą samą młodą, beztroską dziewczyną może tylko z większą ilością spełnionych marzeń!
Pewnego dnia, to był piątek. Mój host zapytał czy chciałabym się wybrać na festiwal pomidorów w Walencji. Czy mogłam powiedzieć nie? Tak na prawdę planem było bym została na ten czas z dziećmi. No ale...
Zacznijmy od początku. To był piątek. Do Walencji dotarliśmy dzień wcześniej. Ja, mój host i parę jego znajomych. Pierwszego wieczoru poszliśmy na małą imprezę. Następny dzień pobudka przed siódmą. Brzmiało to co najmniej kuriozalnie. Lecz punkt ósma już czekałam przy hotelowej recepcji. Cała zwarta i gotowa. I ubrana na biało. Zaczęliśmy od kupna biletów na dworcu, kolejka ciągnęła się w nieskończoność. No ale jak warto, to czekamy. Później złapaliśmy autobus (przy którym zaginęło nam dwóch znajomych hosta ). Na miejscu. Deszcz. Może powiem bardziej wyraźnie. DESZCZ taki po którym nie zostaje po tobie suchej nitki. Po drodze kupiłam okularki z najlepszymi intencjami wykorzystania ich. Dotarliśmy w końcu na naszą arenę bitwy. Atmosfera niesamowita. Z minuty na minutę rośnie napięcie. Nie wiem czego się spodziewać. Patrzę na zegarek. Godzina zero.
Wszyscy w bojowych nastrojach. Ktoś z okna oblewa nas lodowatą wodą. Dużo śmiechu. Przyjeżdża pierwsza ciężarówka z pomidorami. Taplamy się w nich jak dzieci. Raczej nic na poważnie. Pomidory są śmierdzące. Taki urok. Przez wspomniane okularki, nic nie widzę, nie były najlepszym wyborem. Parę minut później podjeżdża następna ciężarówka z nową partią artylerii. Host chwyta mnie za rękę i wciąga w sam środek pomidorowej bitwy. Rzucam czym się da. Ślizgam się po pomidorowym soku który płynie na ulicy. Ktoś naciera mnie pomidorem. Ze śmiechem oddaję. Bitwa trwa w zacięte. Nadciąga parę następnych ciężarówek, na pomidorowej bitwie spędzamy dobrą godzinę, może dwie. Cali umazani, brudni i śmierdzący. A przy tym z dobrym humorem. Wracamy. Organizacja nie zadbała o prysznice, fartem odkrywamy ogrodowe spryskiwacze. Jest zimno, woda w nich lodowata. Jakoś się przełamuje i myję, najciężej z pomidorami wtartymi we włosy. Zastanawiam się czemu przedtem ich nie związałam. Czyści w miarę możliwości, po drodze zmieniamy ubrania na świeże. Ulga. Piwo w dłoni. Robi się słonecznie. Na przekór. Mamy problem ze znalezieniem autobusu. Wszystkie wyglądają podobnie. Znów ta organizacja. W końcu przypadkiem odkrywamy właściwy. W drodze powrotnej pijemy wino. Wciąż czuję drażniący zapach. Nigdy więcej pomidorów. Obiecuję sobie w myślach. Po powrocie do Walencji idziemy na pizze, w nietrzeźwych nastrojach. Patrzę na świat z uśmiechem. Powoli zbieramy się. Pakujemy rzeczy z hotelu. I w drogę. Do sitges. Wracam do domu. Z myślą "never again", z myślą było warto. Z nowym doświadczeniem, które zapamiętam na zawsze.
Tu film który na szybko skręciłam. Jakością nie zachwyca. Ale przesycony jest pozytywną energią. I wspomnieniami. Które pozostanę we mnie na długo.
Moje spotkania z Barceloną były bardzo powierzchowne, a to 5 minut spaceru po zatłoczonej la rambla, a to szybki lunch gdzieś w centrum, a to zakupy z dziećmi. Nawet uznałam że ja chyba nie lubię tego miasta. O jak bardzo się myliłam :)
W jednym z poprzednich napisałam że "jeszcze nie miałam okazji zwiedzić Barcelony z prawdziwego zdarzenia. Może w najbliższym czasie. Mam nadzieję." nie sądziłam że ta okazja nadarzy się tak szybko. Jako że miałam 10 dni off, a jedna z koleżanek napisała mi ze akurat w niedziele jest wstęp bezpłatny do wszystkich muzeów w Bcn, postanowiłam: jadę!
Moja rodzina generalnie już wie że jestem ostatnia w wybieraniu się do wyjścia, także swoją wyprawę rozpoczęłam jakże poranną godziną 15. Już powoli zaczynam orientować się w stacjach, biletach i generalnie jak to wszystko tam działa. A to co kocham w hiszpańskich pociągach to klimatyzacja.
W trakcie podróży dosiadł się jakiś pan i zaczął grać na organach, co miło wprowadziło mnie w barceloński klimat. ( choć akurat widoki w tym momencie nie były zaciekawe:) )
To mapa z którą się poruszałam, i na której miałam zaznaczone najciekawsze punkty. Co ciekawe bardzo dużo ludzi nie musiałam pytać o drogę, po prostu widzieli mnie z mapą, podchodzili, pytali o mój cel, pomagali. Typowa hiszpańska otwartość na innych.
Wysiadłam na stacji Passeig de Gracia i moim pierwszym punktem była słynna Casa Batlló Gaudiego. Kiedyś muszę tam wejść do środka :)
"Barcelońska" architektura.
W sumie nie wiem dlaczego ale to zdjęcie przywołuje mi na myśl okładkę płyty Abbey Road Beatles'ów.
Casa Calvet nie zrobiło na mnie wrażenia. Może dlatego że ktoś inteligentny wywiesił wielką reklamę na jednym z balkonów budowli.
Kamienica wydała mi się niezwykle urokliwa.
Z tym chłopakiem minęłam się sporo razy podczas zwiedzania miasta za każdym razem witając się uśmiechem. Chodząc po Barcelonie starałam się unikać głównych ulic i skupić się na tych wąskich, cichych w ten sposób udało mi się bardziej poczuć klimat miasta z drugiej zaś strony parę razy zgubiłam drogę.
Zaraz po pstryknięciu tego zdjęcia poznałam chłopaka z usa, pomógł mi
znaleźć katedrę a po drodze ucięliśmy sobie krótką pogawędkę.
Happy pills, czyli sklep z żelkami któremu nie sposób było odmówić.
Słynna Catedral de la Santa Creu zrobiła na mnie wrażenie. Ciężko było uchwycić ją w całości. Przy robieniu zdjęć kiedy to prawie leżałam. Poznałam dwóch chłopaków którzy spontanicznie zaprosili mnie na imprezę swoich przyjaciół.
Żeby wejść do katedry trzeba być odpowiednio ubranym, zakryte ramiona i nogi do kolan, oczywiście podczas typowo hiszpańskiej pogody wielu turystów miało z tym problem. W tym ja, ale szybko kupiłam od jakiejś babuszki wielką chustę w którą się owinęłam. 2 euro nie poszło na marne, bo wnętrze katedry jest przepiękne.
Miałam szczęście bo przypadkowo trafiłam akurat na msze. Uczestniczenie w hiszpańskiej mszy. Kolejny tick na mojej liście :) Ciekawe doświadczenie chociaż zupełnie nic nie zrozumiałam.
Po mszy skręciłam w jedną z uliczek gdzie starszy mężczyzna śpiewał typowo hiszpańskie piosenki.
Przysiadłam przy grupce starszych ludzi na schodkach. I przez dobre 15 minut nie mogłam się stamtąd ruszyć :)
Wydaję mi się że pan w zielonej koszulce był jednym z ochotników do śpiewania.
Atmosfera była typowo hiszpańsko-rodzinna.
Następnie udałam się jeszcze raz na główny plac po raz ostatni spojrzeń na katedrę przy nastrojowym "Let it be"
Później udałam się w następną z wąskich uliczek.
Następny muzyk z wyjątkową muzyką. Tutaj akurat Nocturne In E Flat Major, Op.9 No.2 Chopina.
Powoli zaczynało się ściemniać.
Zabawny akcent Barcelony.
Widząc ten widok byłam pewna że w końcu odnalazłam muzeum Picassa. Poszłam sprawdzić i była to jakaś restauracja. Sądząc po ilości ludzi jedzenie musi być przepyszne. Kolejka ciągnęła się w nieskończoność, a nawet gdzieś tam na środku grupka młodych ludzi gra w karty.
Kolejnym punktem byl Plac de la Ciutadella, jeden z większych i piękniejszych parków jaki kiedykolwiek widziałam.
Park był pełny ludzi robiących pikniki, bawiących się dzieci i spacerowiczów. W tak miłym miejscu zjadłam swoją późną kolację na trawie i udałam się w drogę powrotną.
Dzień ten był niezwykle udany, nawet nie sądziłam że Barcelona tak zaskoczy mnie swoim pięknem i niepowtarzalnym klimatem. Będę wracać do tego miejsca nie raz.
***
Post pisałam rekordowo długo- 2 miesiące. Nigdy więcej zwlekania. Pozostaje mi relacja z festiwalu pomidorów, i wypadu do Londynu. Tymczasem dziś znów zostałam sama w domu na tydzień, a pod koniec października chyba odwiedzę Polskę. A może i jakaś nowa podróż... :)
Wciąż kończę post z wizyty w Barcelonie, wciąż nie mogę zacząć tego z festiwalu pomidorów w Walencji. A tu wideo. A tu tyle planów. 14 days off. Again. Milion planów. Nawet znalazłam już bilety i hosta z couchsurfing we Francji. Plany, plany... Ibiza? Paryż? Gdynia? 10 minut temu host kupił mi bilety. Uwielbiam takie spontaniczne pomysły.
A więc Londyn. See you tomorrow!
Serdecznie zapraszam do polubienia nowej strony na facebook'u Fanpage Smile at the sun tam częściej bywam.
3 miesiące. Kolorowych dni. Pisanych chwilą.
Ostatnie dni były very busy. Czekam na 12 września, kiedy to dzieci zaczynają szkołę. Brak mi czasu na siebie, na czytanie wartościowych książek, na naukę języka, na rozrywkę. To wszystko gdzieś czeka.
A tymczasem 3 miesiące za mną. Krótkie podsumowanie lata z 15 things which I've done:
1. Opaliłam się. Jak nigdy wcześniej, na totalną czekoladę. Choć teraz już zeszło.
2. Skok ze skały do morza? Done! I to nie raz nie dwa.
3. Poznałam nowych ludzi. Stałam się bardziej tolerancyjna szczególnie dla osób homoseksulanych. (ze względu na miasto w którym mieszkam)
4. Pierwszy raz próbowałam snorkeling'u. I love it.
5. Byłam na hiszpańskiej imprezie. (lub bardziej imprezach)
6. Spałam całą noc na plaży.
7. Odwiedziłam hiszpański szpital. (i to w pierwszym tygodniu pobytu)
8. Byłam kilka (naście) razy na plaży nudystów, gdzie opalałam się bez bikini + pływałam nago w morzu.
9. Pływałam w lodowatej rzece.
10. Byłam na jednej z najwyższych w europie wodnej zjeżdżalni w aquaparku.
11. Nauczyłam się hiszpańskiego. (no może podstawy, ale zawsze coś)
12. Pierwszy raz grałam w golfa. (mini ale też się liczy)
13. Zwiedziłam kilka hiszpańskich miast (Vilanova, Castelldefels, Malaga, Barcelona)
14. Brałam udział w pomidorowej bitwie na tomato festival w Valenci
15. Zakochałam się.
Niedługo dodam relację z wizyty w Barcelonie, a później z pomidorowej bitwy :) Tymczasem prawie północ, a ja senna, wracam do oglądania Harrego Pottera z moimi monkeys!
Moje 10 days off powoli dobiega końca co mimo wszystko mnie cieszy. Bycie tylko z samym sobą przez jakiś czas jest ciekawym doświadczeniem mimo wszystko tęsknie za ludźmi, za domowym hałasem, za śmiechem dzieci i poranną kawą od hosta. Ostatnie dni były pełne różnych przygód które opisze w kilku następnych postach. Dziś chcę się skupić na dwóch poprzednich weekendach.
Jak wszyscy wiemy imprezy to zazwyczaj nieodłączna część życia au pairs, ja akurat nie należę do osób które lubią się rozpisywać w litrach jak dużo alkoholu spożyły danej nocy i jak wielkiego kaca miały następnego dnia, uważam że to coś prywatnego a opis swoich imprez ograniczam do "korzystałam z uroków nocnego życia miasta" :-) Mimo wszystko dwa ostatnie weekendy były trochę inne. Już pierwszego dnia w sobotę postanowiłam gdzieś wyjść pierwszy wybór padł na Castelldefels jednak ze względu na kiepską komunikację nocną z tym miastem (ostatni pociąg o 22.30, a pierwszy powrotny o 6 rano) postanowiłam zostać w Sitges.
Spotkałam się z trzema mieszkającymi tu au pairkami, z Czech, Holandii i północnej Hiszpanii. Poszłyśmy na lody, a później na sangrie (tradycyjne hiszpańskie wino), spędziłyśmy miło czas rozmawiając o "urokach" pracy jako au pair. Później urządziłyśmy nocny piknik na plaży, po drodze wstąpiłyśmy do sklepu gdzie doznałam małej niespodzianki, jak do tej pory nie wiedziałam że w hiszpańskich sklepach nie sprzedają alkoholu po godzinie 23, sprzedawca mówił do mnie po hiszpańsku więc nie zrozumiałam konkretnie dlaczego. Na plaży rozłożyłyśmy jedzenie i świeczki, rozmawiałyśmy, wieczór ten zaliczam do dosyć udanych.
W następny piątek zaprosiłam na noc do siebie pare au pairs z Castell znanych mi z facebooka, nie wiedziałam dokładnie ilu osób się spodziewać, ostatecznie było nas razem 6 (2xPolska, Szwecja, Litwa, Canada i Wielka Brytania). Na początku miałyśmy home party, robiłyśmy zdjęcia, filmy i karaoke. :-)
Później poszłyśmy na miasto, do paru klubów ale z racji tego że prawie wszystkie zamykane są około 3 w nocy, nie za długo potańczyłyśmy.
Następnego dnia w sobotę, wpadłyśmy na pomysł spędzenia nocy na plaży w Castelldefels, wzięłyśmy koce i poduszki. Na plaży poznałyśmy mnóstwo nowych ludzi, miałyśmy okazje być pierwszy raz na hiszpańskiej fieście. Ktoś grał na gitarze, śpiewaliśmy i tańczyliśmy. Impreza była bardzo udana poza jednym niemiłym incydentem, że dwa razy zgubiłam torbę, dwa razy ktoś mi ją przyniósł(?) Poszłyśmy spać około 5 rano, ale było tak niesamowicie zimno że wytrzymałyśmy tylko godzinę, o wschodzie słońca około 6 rano, dziewczyny poszły do domu, ja natomiast zorientowałam się że ktoś mi ukradł wszystkie pieniądze (szczęściem miałam ze sobą tylko 10 euro), słuchawki, aparat i jednego buta(??)
Jako że należę do osób z grupy "always look on the bright side of life" cieszyłam się że fartem zachował się mój telefon (którego akurat tej nocy nie włożyłam do torby) i że wciąż mam wszystkie moje dokumenty i karty bankomatowe (całą resztę mogę kupić). Drugim szczęściem było poznanie ludzi na plaży którzy mi pomogli, dali mi wodę, jeden chłopak "pożyczył" mi swoje klapki, natomiast drugi odprowadził mnie na stacje i dał mi pieniądze na bilet powrotny do Sitges.
Tak też około 9 rano byłam w domu.
Niedziela upłynęła dosyć leniwie, do 4 rano malowałam swój pokój, moja nowa ściana: (te linie rysowałam najpierw ołówkiem chodząc używając jako linijki kartkę papieru a4)
Mam nadzieję że host doceni i zrozumie moją artystyczną wizję. Ok 4 rano kładąc się spać dostałam wiadomość że na moim profilu IE mam rodzinkę z okolic Nowego Jorku, 3 małych dzieci (czwarte w drodze), nie mam wow, ale wiadomość przemiła. Także zasnęłam około 4.30 a już o 10 spotkałam się na 3 godziny z moimi bąblami, za którymi strasznie tęskniłam.
Poza tym od tygodnia jem tylko kanapki, a od dwóch dni już tylko same krakersy i herbatę (mamo, miałaś rację. nie umiem gotować), w niedzielę też stworzyłam nowy film z pobytu w Maladze :-)
Post trochę chaotyczny, taki zbiór wszystkiego, następne będę ciekawsze bo mam dla Was relację z wizyty w Barcelonie. Uciekam do sklepu po coś "normalnego do jedzenia", a później malować pokój i sprzątać dom :-)
Właśnie dzisiaj mijają 2 miesiące jak jestem tutaj. 2 miesiące w nowej rzeczywistości którą starałam się rejestrować i chłonąć wszystko wokół. Pokochałam Hiszpanię, uświadomiłam sobie że świat zaprasza nas do wypróbowania wielu możliwości. Zaczynam też rozumieć że chyba tylko ja sama wiem czego potrzebuję. Jestem niesamowicie szczęśliwa że tu jestem. Że nie poddałam się presji tego co według innych powinnam i jak powinno wyglądać moje życie. Nie wierzyłam nikomu na słowo. Kiedy mówiono mi żebym dała sobie spokój z tymi pomysłami, nie traciłam wiary. Miałam w sobie ten głód doświadczeń, głód życia. Warto zabiegać o sprawy dla nas samych. Teraz żyję tu, zmienia się wszystko i ja też. Ćwiczę język, poznaję ludzi. Staram się robić codziennie coś nowego. Odkrywam świat i siebie. Po trochu.
I czasem wracam. I czasem myślę.
Robię plany o podróżach, inspiruję się mijanymi ludźmi, czytam dużo, piszę o marzeniach. Trudno mi oddać i opisać siebie. Życie daje mi kilka możliwości a ja do końca nie wiem czym się kierować przy ich wyborze. Studia, niestudia. Zabrzmi to może nieco paradoksalnie ale kocham edukację lecz nie szkołę. Absurdalnie nie mam pojęcia co chcę robić w życiu, ani jak studia mają mi w tym pomóc. Nigdy nie chciałam żyć życiem które jest koncepcją myślenia innych ludzi. A jednak czasem. Trudno jest być sobą. Mijam wiele ludzi. Jedni stoją w miejscu, inni drepczą w kółko. Nic za nimi, nic przed nimi. Nie rozumiem tego i nie chce. Nie chce życia w miejscu. Bo chyba najważniejsze to zdobywać doświadczenie. I może dlatego tu jestem. I może dlatego coraz częściej uświadamiam sobie że życie warto przeżyć naprawdę.
Jest sierpień czyli agosto lub może bardziej agost skoro już jestem w Katalonii. Jest sierpień czyli prawie 2 miesiące za mną. Ja się czuję jakby to były dwa tygodnie albo i dwa dni. Dokładnie pamiętam każdy szczegół z dnia w którym tu przyjechałam. Pierwsze rozmowy, jedzenie, powietrze. Pamiętam to miłe uczucie zachwytu nad światem który mnie tu przywitał. A co dalej? Tydzień w Polsce za mną. Tydzień który dał mi sporo przemyśleń. Wrócę do niego później. A tymczasem dni w Polsce były dosyć monotonne.
Byłam na lekcjach jogi, byłam po raz pierwszy na ściance wspinaczkowej, przeszłam się Gdańskiem, spotkałam przyjaciół z liceum, byliśmy w teatrze. A to wszystko żeby nie myśleć chyba. Nad tysiącem pytań które każdy mi tu zadawał. No bo co dalej? No bo chyba nie chce marnować czasu siedząc w tej Hiszpanii. No chyba. No właśnie.
I wróciłam 20 lipca. Wyjątkowo podróżniczo. Wyszłam z domu o 3 w nocy. Pociągiem z Gdyni do Bydgoszczy. Z Bydgoszczy lot do Girony. Z lotniska busem do Girony centrum. Z Girony pociągiem do Barcelony Sants, i z Sants do Sitges, po czym taxówką po klucze i o 19 byłam w domu. Po drodze trochę przygód ale i to przeświadczenie że wracam, i ogarniające poczucie spokoju.
Wzięłam ze sobą trochę nowych książek podróżniczych które teraz namiętnie czytam, w tym "Warto podążać za marzeniami" Marka Kamińskiego. Host wrócił następnego dnia po moim powrocie. Zaczęliśmy robić 12 minutowe work out'y. I 3-4 kolejne dni spędziliśmy na plaży, czytając książki, pijąc kawe, obserwując ludzi, rozmawiając. A wieczorem oczywiście korzystając z uroków nocnego życia Sitges.
25 lipca w czwartek, dzieci w końcu wróciły z wakacji we Włoszech, w czwartkowy poranek jedyne na co miałam ochotę to hektolitry wody i sen, jednak poszliśmy pływać w basenie, później namalowaliśmy plakat który wisi nad łóżkiem hosta (jako że w zeszłym tygodniu miał urodziny) Później poszliśmy na BBQ do znajomych, a wieczorem na nocny spacer po mieście.
Piątek rozpoczeliśmy znów tak samo czyli malowaniem, później śniadanie w macu i plaża :) Na wieczór miałam swoje plany z których musiałam zrezygnować na rzecz dzieci, ale w zasadzie czas który spędziłam z rodziną był naprawdę cudowny. Koło północy zrobiliśmy piknik na jednej ze skał na morzu. Później patrzyliśmy w gwiazdy, słuchaliśmy muzyki, tańczyliśmy. Po pikniku poszliśmy wszyscy pływać w morzu. A po powrocie do domu dodatkowo w basenie. Z czego wyszło że do łóżka poszłam ok 2 w nocy.
Następne dni mijały dosyć podobnie. Bawiłam się z dziećmi w basenie, nagrywaliśmy filmy, z najstarszą upiekłam ciasto. (Na zdjęciu juz tylko połowa) Mam już parę nowych pomysłów na spędzanie wolnego czasu z nimi i mam nadzieję że niedługo uda mi się je wcielić w życie.
Trochę miałam też czasu dla siebie, ale głównie kiedy dzieci są tutaj całe dnie spędzam z rodziną, co oczywiście dla mnie jest pozytywne bo czuję się coraz bardziej częścią rodziny.
W poniedziałek z dwójką z mojej trójki wybraliśmy się na zakupy w Barcelonie. Zakupy nie do końca mi wyszły ale miałyśmy sporo zabawy, a to chyba ważniejsze :) Barcelonę chyba lubię choć jeszcze nie miałam okazji jej zwiedzić z prawdziwego zdarzenia. Może w najbliższym czasie. Mam nadzieję.
Następne dni spędziłam w typowy tu sposób. Czerpiąc radość z życia, z jedzenia, z widoków jakie mnie tu otaczają. Często wychodząc z domu, ładując pozytywną energię ze słonecznej pogody. Staram się uczyć hiszpańskiego. Umiem liczyć do stu, dni tygodnia i podstawowe zwroty ale to wciąż niewiele. Motywacja jest tylko ten czas. Na zdjęciu dolnym lewym, Carpccio moje ulubione danie robione przez hosta które mogę jeść codziennie. Z drugiej strony widok na morze z uroczej hotelowej kawiarni, którą ostatnio miałam przyjemność odwiedzić.
Ostatnio też po raz pierwszy spróbowałam snorkelingu i jestem totalnie wkręcona w to. Obserwowanie podwodnego świata to świetny sposób na spędzanie czasu wolnego. Spróbowałam raz i na pewno będę robić to częściej :)
***
A tak poza tym zaczęłam właśnie swoje kolejne 10 dni wolnego. Dzieci są u mamy. Host wyjechał na Słowację. Muszę ustalić trochę planów jak spożytkować ten czas. Na pewno nauka hiszpańskiego, malowanie pokoju, czytanie książek, spotkania z au pairkami.
Ostatnio zajmują mnie też podróże. A bardziej plany. Mam nadzieję że uda mi się odwiedzić coś już w następnych miesiącach. Planuję Francję i Portugalię. Jeszcze tylko ustalić szczegóły, koszty, znaleźć towarzyszy podróży i trochę wolnego czasu. Ale najważniejsze co w głowie. Reszta sama przyjdzie :)