niedziela, 13 października 2013

La tomatina!

Pewnego dnia, to był piątek. Mój host zapytał czy chciałabym się wybrać na festiwal pomidorów w Walencji. Czy mogłam powiedzieć nie? Tak na prawdę planem było bym została na ten czas z dziećmi. No ale...


Zacznijmy od początku. To był piątek. Do Walencji dotarliśmy dzień wcześniej. Ja, mój host i parę jego znajomych. Pierwszego wieczoru poszliśmy na małą imprezę. Następny dzień pobudka przed siódmą. Brzmiało to co najmniej kuriozalnie. Lecz punkt ósma już czekałam przy hotelowej recepcji. Cała zwarta i gotowa. I ubrana na biało. Zaczęliśmy od kupna biletów na dworcu, kolejka ciągnęła się w nieskończoność. No ale jak warto, to czekamy. Później złapaliśmy autobus (przy którym zaginęło nam dwóch znajomych hosta ). Na miejscu. Deszcz. Może powiem bardziej wyraźnie. DESZCZ taki po którym nie zostaje po tobie suchej nitki. Po drodze kupiłam okularki z najlepszymi intencjami wykorzystania ich. Dotarliśmy w końcu na naszą arenę bitwy. Atmosfera niesamowita. Z minuty na minutę rośnie napięcie. Nie wiem czego się spodziewać. Patrzę na zegarek. Godzina zero.
Wszyscy w bojowych nastrojach. Ktoś z okna oblewa nas lodowatą wodą. Dużo śmiechu. Przyjeżdża pierwsza ciężarówka z pomidorami. Taplamy się w nich jak dzieci. Raczej nic na poważnie. Pomidory są śmierdzące. Taki urok. Przez wspomniane okularki, nic nie widzę, nie były najlepszym wyborem. Parę minut później podjeżdża następna ciężarówka z nową partią artylerii. Host chwyta mnie za rękę i wciąga w sam środek pomidorowej bitwy. Rzucam czym się da. Ślizgam się po pomidorowym soku który płynie na ulicy. Ktoś naciera mnie pomidorem. Ze śmiechem oddaję. Bitwa trwa w zacięte. Nadciąga parę następnych ciężarówek, na pomidorowej bitwie spędzamy dobrą godzinę, może dwie. Cali umazani, brudni i śmierdzący. A przy tym z dobrym humorem. Wracamy. Organizacja nie zadbała o prysznice, fartem odkrywamy ogrodowe spryskiwacze. Jest zimno, woda w nich lodowata. Jakoś się przełamuje i myję, najciężej z pomidorami wtartymi we włosy. Zastanawiam się czemu przedtem ich nie związałam. Czyści w miarę możliwości, po drodze zmieniamy ubrania na świeże. Ulga. Piwo w dłoni. Robi się słonecznie. Na przekór. Mamy problem ze znalezieniem autobusu. Wszystkie wyglądają podobnie. Znów ta organizacja. W końcu przypadkiem odkrywamy właściwy. W drodze powrotnej pijemy wino. Wciąż czuję drażniący zapach. Nigdy więcej pomidorów. Obiecuję sobie w myślach. Po powrocie do Walencji idziemy na pizze, w nietrzeźwych nastrojach. Patrzę na świat z uśmiechem. Powoli zbieramy się. Pakujemy rzeczy z hotelu. I w drogę. Do sitges. Wracam do domu. Z myślą "never again", z myślą było warto. Z nowym doświadczeniem, które zapamiętam na zawsze.


Tu film który na szybko skręciłam. Jakością nie zachwyca. Ale przesycony jest pozytywną energią. I wspomnieniami. Które pozostanę we mnie na długo.

poniedziałek, 7 października 2013

I love you Barcelona!

Moje spotkania z Barceloną były bardzo powierzchowne, a to 5 minut spaceru po zatłoczonej la rambla, a to szybki lunch gdzieś w centrum, a to zakupy z dziećmi. Nawet uznałam że ja chyba nie lubię tego miasta. O jak bardzo się myliłam :)

W jednym z poprzednich napisałam że "jeszcze nie miałam okazji zwiedzić Barcelony z prawdziwego zdarzenia. Może w najbliższym czasie. Mam nadzieję." nie sądziłam że ta okazja nadarzy się tak szybko. Jako że miałam 10 dni off, a jedna z koleżanek napisała mi ze akurat w niedziele jest wstęp bezpłatny do wszystkich muzeów w Bcn, postanowiłam: jadę!


Moja rodzina generalnie już wie że jestem ostatnia w wybieraniu się do wyjścia, także swoją wyprawę rozpoczęłam jakże poranną godziną 15. Już powoli zaczynam orientować się w stacjach, biletach i generalnie jak to wszystko tam działa. A to co kocham w hiszpańskich pociągach to klimatyzacja.

 

W trakcie podróży dosiadł się jakiś pan i zaczął grać na organach, co miło wprowadziło mnie w barceloński klimat. ( choć akurat widoki w tym momencie nie były zaciekawe:) )


To mapa z którą się poruszałam, i na której miałam zaznaczone najciekawsze punkty. Co ciekawe bardzo dużo ludzi nie musiałam pytać o drogę, po prostu widzieli mnie z mapą, podchodzili, pytali o mój cel, pomagali. Typowa hiszpańska otwartość na innych.

Wysiadłam na stacji Passeig de Gracia i moim pierwszym punktem była słynna Casa Batlló Gaudiego. Kiedyś muszę tam wejść do środka :)


 
"Barcelońska" architektura.

 W sumie nie wiem dlaczego ale to zdjęcie przywołuje mi na myśl okładkę płyty Abbey Road Beatles'ów.

Casa Calvet nie zrobiło na mnie wrażenia. Może dlatego że ktoś inteligentny wywiesił wielką reklamę na jednym z balkonów budowli.

 Kamienica wydała mi się niezwykle urokliwa.

Z tym chłopakiem minęłam się sporo razy podczas zwiedzania miasta za każdym razem witając się uśmiechem. Chodząc po Barcelonie starałam się unikać głównych ulic i skupić się na tych wąskich, cichych w ten sposób udało mi się bardziej poczuć klimat miasta z drugiej zaś strony parę razy zgubiłam drogę.

 Zaraz po pstryknięciu tego zdjęcia poznałam chłopaka z usa, pomógł mi znaleźć katedrę a po drodze ucięliśmy sobie krótką pogawędkę.

Happy pills, czyli sklep z żelkami któremu nie sposób było odmówić.

 Słynna Catedral de la Santa Creu zrobiła na mnie wrażenie. Ciężko było uchwycić ją w całości. Przy robieniu zdjęć kiedy to prawie leżałam. Poznałam dwóch chłopaków którzy spontanicznie zaprosili mnie na imprezę swoich przyjaciół. 



Żeby wejść do katedry trzeba być odpowiednio ubranym, zakryte ramiona i nogi do kolan, oczywiście podczas typowo hiszpańskiej pogody wielu turystów miało z tym problem. W tym ja, ale szybko kupiłam od jakiejś babuszki wielką chustę w którą się owinęłam. 2 euro nie poszło na marne, bo wnętrze katedry jest przepiękne.

 

Miałam szczęście bo przypadkowo trafiłam akurat na msze. Uczestniczenie w hiszpańskiej mszy. Kolejny tick na mojej liście :) Ciekawe doświadczenie chociaż zupełnie nic nie zrozumiałam.

Po mszy skręciłam w jedną z uliczek gdzie starszy mężczyzna śpiewał typowo hiszpańskie piosenki.

Przysiadłam przy grupce starszych ludzi na schodkach. I przez dobre 15 minut nie mogłam się stamtąd ruszyć :)

Wydaję mi się że pan w zielonej koszulce był jednym z ochotników do śpiewania.


Atmosfera była typowo hiszpańsko-rodzinna.


Następnie udałam się jeszcze raz na główny plac po raz ostatni spojrzeń na katedrę przy nastrojowym "Let it be"


Później udałam się w następną z wąskich uliczek.

 Następny muzyk z wyjątkową muzyką. Tutaj akurat Nocturne In E Flat Major, Op.9 No.2 Chopina.



 Powoli zaczynało się ściemniać.




Zabawny akcent Barcelony.



 Widząc ten widok byłam pewna że w końcu odnalazłam muzeum Picassa. Poszłam sprawdzić i była to jakaś restauracja. Sądząc po ilości ludzi jedzenie musi być przepyszne. Kolejka ciągnęła się w nieskończoność, a nawet gdzieś tam na środku grupka młodych ludzi gra w karty.


 Kolejnym punktem byl Plac de la Ciutadella, jeden z większych i piękniejszych parków jaki kiedykolwiek widziałam.


Park był pełny ludzi robiących pikniki, bawiących się dzieci i spacerowiczów. W tak miłym miejscu zjadłam swoją późną kolację na trawie i udałam się w drogę powrotną.

Dzień ten był niezwykle udany, nawet nie sądziłam że Barcelona tak zaskoczy mnie swoim pięknem i niepowtarzalnym klimatem. Będę wracać do tego miejsca nie raz.

***
Post pisałam rekordowo długo- 2 miesiące. Nigdy więcej zwlekania. Pozostaje mi relacja z festiwalu pomidorów, i wypadu do Londynu. Tymczasem dziś znów zostałam sama w domu na tydzień, a pod koniec października chyba odwiedzę Polskę. A może i jakaś nowa podróż... :)