czwartek, 20 kwietnia 2017

I said yes.

Dzisiaj opowiem Wam coś specjalnego. Długo mnie tu nie było. Być może zbyt długo. Pochłonął mnie mój kanał na YT, studia, codzienne życie. Czasami z nostalgią przeglądałam stare wpisy. Cofały mnie w czasie, przeżywałam na nowo swoje pierwsze podróże i spotkania z Hiszpanią. Ten blog nigdy nie miał konkretnej formy, pisałam tu z przyjemności, zwyczajnie. Ot, tak, jak pisze się do pamiętnika. Czułam, że mam tu mała społeczność, która mnie wspiera, bardziej intymna niż ta na kanale.


Trudno mi obiecać, że tu wrócę, jednak chciałabym się dzielić tu rzeczami, którymi trudno by było podzielić się gdzieś indziej. Kto czyta mnie od od początku, ten pamięta moja przygodę z byciem au pair. Pierwszy samotny wyjazd za granice, pierwszy lot samolotem. Ekscytacja związana z odkrywaniem nieznanego. To był cudowny czas.



I wtedy się zakochałam.


 Uczucie rozwijało się pomału. No bo przecież on jest starszy i to o niemało, bo przecież ma już dzieci, bo przecież tak nie wypada. A ja jakbym robiła wszystkiemu na przekór. Zupełnie tego nie planując. Długo się ukrywałam, nie byłam pewna reakcji otoczenia, rodziny. Nie byłam gotowa na nieprzychylne komentarze. Duża część osób dalej nie wie. A ja tak po prostu — zakochałam się w moim hoście.


Były wzloty i upadki, mieszkanie razem, mieszkanie osobno, rozstania i powroty, związek na odległość, moja praca na zmiany, studia w Polsce, jego wyjazdy do Anglii i problemy finansowe. Wspólne poranki, godziny spędzone przy kawie, rozmowy i podróże. Bycie razem przez blisko 4 lata.




To był kwiecień i razem postanowiliśmy wyjść wieczorem na drinka. Założył niebieska koszule i nawet niezdarnie uprasował ja żelazkiem. Chodziliśmy po hiszpańskich uliczkach, a w powietrzu czuć było wiosnę. Poszliśmy na plażę i wtedy stało się coś niespodziewanego.



Oświadczył mi się.

Tak zwyczajnie, gdy siedzieliśmy przytuleni, a morze obijało się o brzegi skał. Nie zapomnę tego momentu. On na jednym kolanie, wyjmujący z kieszeni małe pudełeczko. W mojej głowie błysnęło „to jest naprawdę ta chwila". I zaraz później pojawiły się łzy pomieszanego zaskoczenia, szczęścia i wzruszenia. Zobaczyłam łzy w jego oczach, po raz pierwszy. Po raz pierwszy byliśmy zaręczeni.


I choć ktoś mógłby powiedzieć, że nie było Paryża, wieży Eiffla i eleganckiej kolacji przy świecach to dla mnie było idealnie. Przepiękny pierścionek leży dumnie na moim palcu.



I nagle powoli zaczęły do mnie docierać te drobne momenty i sugestie. Moment, gdy przyjechał do Polski i chciał się wybrać na molo w Sopocie, a ja nie miałam ochoty albo gdy chciał zabrać mnie na kolację, a ja byłam zbyt zmęczona, narty, Andora - „ta dziewczyna mi tego nie ułatwia” myślał skrycie. I razem z nim zaczęliśmy się z tych chwil śmiać. Bo on nosił ten pierścionek już od 3 miesięcy, szukając idealnego momentu. Aż w końcu doszedł do wniosku, że taki nigdy się nie zjawi. To my kreujemy chwile i sprawiamy, że jest magiczna.




Pisząc ten tekst, siedzę właśnie w samolocie do Polski, on kilka godzin wcześniej złapał lot do Anglii. Znów w rozjazdach. Choć daleko od siebie to blisko razem. Spoglądam na swój pierścionek i uśmiecham się mimowolnie. Mały znak nas.



Jest to najszczerszy tekst, jaki kiedykolwiek napisałam. Bardzo prywatny. Ale chciałam się z kimś podzielić swoim szczęściem jednocześnie ograniczając możliwość bycia źle ocenionym. Nie wszyscy pamiętają o tym blogu, ale wierzę, że moi wierni czytelnicy będą umieli mnie zrozumieć. I za to Wam dziękuję.