12 angielskich dni. Przepełnionych nowym powietrzem i odkrywaniem. Spontaniczny pomysł i wyjazd. Starałam się wszystko chłonąć. Dokładnie zapamiętywać. Angielskie ulice, domy, parki. Londyński pośpiech, przypadkowo poznanych ludzi, mrs. robinson w słuchawkach. A głowa w chmurach.
Po paru dniach spędzonych w Tunbridge Wells, pojechałam na pierwszą wycieczkę nad samo wybrzeże do małej miejscowości Rye. Niezwykle urokliwe miasteczko.
Na jednej z wież widokowych starego kościoła rozciągała się przepiękna panorama miasta.
Po drodze zahaczyliśmy o mały okoliczny sklepik. Host nie mógł sobie odmówić kilku łakoci z dzieciństwa. Wydaję mi się że były anyżowe. W każdym razie zupełnie nie w moim guście.
Rye podobało mi się bardzo. Maleńkie domy, kameralne sklepy, wszystko to oplecione jakąś magią.
Następne dni spędziłam w cichym Tunbridge Wells, delektowałam się specyfiką angielskiej kultury. Kilka razy byłam też w Londynie.
Zwiedziłam China Town, widziałam London Eye i spacerowałam nad Tamizą nocą. To już nie był ten sam Londyn który widziałam 2 lata temu z wycieczką szkolną. Na wszystko patrzyłam nowymi oczami.
W jednym z ostatnich dni wybrałam się na samotne zwiedzanie Londynu, zakupy na Oxford Street, przypadkowo poznani ludzie i mapa w głowie. Wracając już późnym wieczorem usiadłam koło fontanny na Piccadilly Circus i z muzyką w uszach wpatrywałam się w miasto, starałam się chłonąć te ostatnie chwile pobytu. Obraz i odgłosy tętniącego życiem miasta totalnie mnie zahipnotyzowały. Pośpiech, wielokulturowość, otwartość londyńczyków. Specyficzny klimat miasta. Przemierzając te ulice pierwszy raz, 2 lata temu nigdy nie pomyślałabym że będę tu znów, w tak krótkim czasie i w takich okolicznościach. Zaskakująca nieprzewidywalność życia.